2019 - Przygody "Latających Hien"
- MarioMotoFrajda
- 14 wrz 2019
- 4 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 28 gru 2021
W myśl piosenki zaczynającej się słowami "Czekasz na tę jedną chwilę..." rok 2019 obfitował w 2 wyjazdy motocyklową grupą Latających Hien. Można by rzec tylko 2. Ale setki wspólnie nakręconych kilometrów, multum różnorakich przygód w sprawdzonej grupie kumpli jak również zwiedzenie wielu ciekawych miejsc dały nam bez wątpliwości do zrozumienia, że nie ilość się liczy, a jakość. A ta była mówiąc nieskromnie... zacna! 😀
Lato rozpoczęliśmy 2-3 dniowym wyjazdem w Sudety. Wtórować nam miała w tle według wcześniejszych planów znana i sprawdzona już kilka razy impreza nawiązująca do Kociego Rajdu sprzed lat, ale tym razem reaktywowana po kilkuletniej przerwie przez innego niezależnego organizatora. Szybko się okazało, że coś jest nie halo. Woleliśmy swój niezależny plan wycieczek i tras, bez gonitwy, bez napinki, która się pojawiła na początku imprezy Kociej i która miała zepsuć nam tym razem całą frajdę. Więc w miarę szybko odłączyliśmy się i zrezygnowaliśmy z dalszego udziału w imprezie, robiąc wszystko po naszemu. I wreszcie zaczęło być przyjemnie.

Ale od początku. Już w piątek wyruszyliśmy ze Śląska w 3 motocykle w kierunku miejscowości Międzygórze w samym środku gór, gdzie mieliśmy zaplanowany nocleg. Szybko przekroczyliśmy granicę i śmigaliśmy całkiem przyjemnie po mniej uczęszczanych drogach czeskich. Było czadersko, beztrosko i luzacko. Do momentu gdy jeden z nas (Overs 🤟) nie zmieścił się w zakręci i skończył w rowie. Z początku wyglądało to nieciekawie, jak się okazało ostatnia zarejestrowana w gps prędkość w momencie gleby wynosiła 100 na godzinę. Brzmi nieźle, co? Podsumowanie gleby: szok, ból, obite jaja i podbrzusze. Tyle z człowiekiem. A maszyna - w sumie zdatna do dalszej jazdy, ale po powrocie przeszła podobno mały remont w postaci wymiany wgniecionego baka, amortyzatorów, półki i łożyska kierownicy. W tym wszystkim było więcej szczęścia niż przypadku.
Hotel w Międzygórzu okazał się najstarszym w całej okolicy, był klimat i było nieźle. Cudem załapaliśmy się na kolację w związku z opóźnionym czasem przyjazdu przez wypadek Oversa. Gdyby nie przypadkowe kolonie, które również późno wróciły z całodniowej wycieczki na nocleg, to niestety jedyne co moglibyśmy wchłonąć to było by tylko piwo. A tak był w sumie całkiem dobry obiad bo serwowali go tylko koloniom. Ale wiadomo, odpowiednia gadka i sprawa była załatwiona.
Sobotnim rankiem dojechała reszta Hien z Wrocławia i zaczęła się właściwa część wycieczki. Przygotowałem wcześniej ponad 300 km trasę w większości prowadzącą Sudetami czeskimi. Wiele zakrętów pokręciliśmy, wiele zobaczyliśmy, było wesoło i prawdziwie motocyklowo. Wyczerpani i pełni wrażeń wróciliśmy pod wieczór do Miedzygórza, cała noc przy ognisku, impreza na całego, a opowieściom nie było końca. Kolejny dzień dotyczyć miał wspomnianego wcześniej Kociego Rajdu. Jak już wiadomo, zrezygnowaliśmy już na samym początku z udziału w tej imprezie i jechaliśmy po swojemu, choć trasą zbliżoną do tej przygotowanej przez organizatorów rajdu, jednak bez rywalizacji, bez zaliczania punktów kontrolnych i ogólnie bez napinki. Pełny luz, blues. I tak znowu do wieczora. W okolicach godz 23 dobiłem do domu po przejechaniu w sumie 900 km. Wyjazd przepięknie udany.
📸 ➡ ZDJĘCIA⬅ 📸
🎥 ➡ FILM ⬅ 🎥 Sudety

Z końcem wakacji przyszedł czas na nasz Hienowaty tegoroczny 2-gi wyjazd tym razem w Bieszczady. Mój pierwszy raz w te góry na motorze. Całą imprezę zaplanowaliśmy na 4 dni. Dojazd już w czwartek. Oczywiście z pominięciem autostrady, którą co prawda byśmy zajechali tam szybciej, ale w zdecydowanie nudniejszy sposób. Tym samym cały czwartek upłynął nam na trasie dojazdowej. Trasę poprowadziłem przez tereny mniej uczęszczane, z możliwością zorganizowanie kilku ciekawych miejsc na odpoczynek.
I tak najpierw odwiedziny rodziny w Brzesku z poczęstunkiem i przyjęciem całej grupy na bogato, w myśl zasady czym chata bogata. Napojeni, napici i wypoczęci ruszyliśmy w drugą część czwartkowej trasy. Po dość ciekawej jeździe gdzieniegdzie fajnie zakręconymi drogami dotarliśmy do kolejnego punktu - Wieża widokowa w Bruśniku. Chwila przerwy, świetne widoki, kapitalna atmosfera i jeszcze przyjemniejszy chłodzący rozgrzane i spocone głowy wiatr - balsam i ukojenie. Dosłownie obok bo 5 km stąd mamy kolejny miejsce - tym razem przerwa 2 godzinna z wycieczką w Wąwóz Skalne Miasto. Całkiem przyjemny leśny szlak prowadzący przez skalne formacje, w sam raz żeby trochę rozchodzić zasiedziane dupska i nacieszyć mózgi czymś innym niż tylko jazda moto. Uhahani i generalnie mimo całego dnia jazdy wypoczęci dojechaliśmy na miejsce w godzinach wieczornych. Powitalna impreza przy ognisku na campingu gdzie mieliśmy 2 noclegi była niczego sobie. Dobre jadło, kiełbaski, litry piwa i przepysznych nalewek cytrynówek (thanks Zszuiram), gitara, śpiewy i balanga do późnych nocnych godzin. A rano...!?!?!? Uuuu, kiepsko się wstawało, ale po pysznym śniadaniu większość z nas doszła szybko do siebie, niektórzy zaś nieco później 😂
Piątek - główna nasza bieszczadzka trasa liczyła prawie 200 km. Kilka obowiązkowych punktów do zaliczenia w tym: Cerkiew w Stefkowej, Cerkiew w Równi, punkty widokowe takie jak Lutowiska czy Tarnawa Niżna, Zagroda Żubrów, w której pokusiłem się nawet o złapanie jednego z nich za rogi, Bieszczadzka przystań Motocyklowa również zaliczona, także Polana przy Torfowiskach, wizyta w słynnej już knajpie Chata Wędrowca i Siekierezada. Również trasa przez Prełuki wzdłuż rzeki Osława godna polecenia ze względu na kilka ciekawych i dostarczających niezłych wrażeń brodów rzecznych. Bawiliśmy się dosłownie jak dzieciaki czerpiąc mega frajdę z całodziennej jazdy naszymi maszynami. Pogoda dopisała idealnie było słonecznie i ciepło.

W sobotę rano zaliczyliśmy Polańczyk, okolice zapory robią wrażenie, pojechaliśmy również śmignąć najbardziej zakręconą drogą Polski na Przełęcz Przysłup i dalej na ruiny Zamku Sobień z fajnym widokiem na meandrujący San. Popołudniem część z nas ruszyła na Zakopane przez Słowację, a część na stanicę Przedbieszczady. Trasę na Zakopane poprowadziłem w myśl zasady jak najmniej głównymi drogami. Szybko przekroczyliśmy granicę i jechaliśmy dobrej jakości drogami słowackimi najpierw wzdłuż rzeki Poprad, a następnie kierując się na na Niedzice przez Pieniński Park. Sporo terenów niezabudowanych, sporo długich prostych przez łąki i pola choć asfaltem. Można było momentami nieźle odkręcić gaz. Zachodzące słońce na Tatrami towarzyszyło nam pod koniec dnia, wieczorem dotarliśmy do Zakopanego.
Niedziela rano oznaczała powoli powrót do domu, ale jak wracać to tak, żeby dalej było miło i przyjemnie. Sprawdzona już przed laty trasa wokół Tatr i tym razem nie zawiodła. Przejechałem prawie 1200 km w świetnym towarzystwie Latających Hien. Impreza z pewnością zaliczona do najlepszych.
Comments